Polska, Kamień

pogoda w kratkę

30 czerwca 2004; 451 przebytych kilometrów







O cholera, ale fale! Woda przez dziób się przelewa!
Opuściliśmy piękne miejsce, niestety. Wypływaliśmy w deszczu, przy wietrze, na żaglach, niezła to sztuka.
Pogoda nie może się zdecydować. To pada, to słońce wychodzi.
Mijamy co chwilę perkozy. Dwa były nawet tak blisko, że bez lornetki można było przyjrzeć się ich barwom. Poza tym co chwilę spotykamy kormorany i czaple.
Ale najlepsze były kaczki spryciary. Podfrunęły i pięknie wylądowały po bokach naszej łódki. Mieliśmy ich nie karmić, ale jak tu nie nagrodzić takiego pokazu gracji?! Jak zostawały w tyle, to znów podlatywały bliżej. Najwięcej śmiechu było, kiedy udało nam się przejąć kaczkę od innej łódki :)))

Zjadłam hipcia (nowość Kinder Bueno). Ładniej wygląda niż smakuje.

Czasu w ogóle nie liczymy. Wszystkie zegarki pochowane, więc jak pada pytanie która godzina, to na pokładzie zapada cisza. A że łatwiej podpłynąć do innej łódki i zapytać, niż poszukać zegarek, to inna sprawa, hi hi. Za drugim razem dopiero ktoś wiedział.

Zatrzymaliśmy się w Kamieniu, bo jest tu TV, a to dla nich najważniejsza sprawa, jak jest mecz.
Wreszcie mogłam się wykąpać. Do jeziora nadal nie wchodzimy, bo zimnica jest okropna. Kurcze, być na Mazurach i w jeziorze się nie wykąpać, to grzech!

Ewa sama zrobiła mega obiad. Makaron z pysznym warzywnym sosem. Ciężko gotować makaron dla siedmiu osób na takiej malutkiej maszynce, ale wyszło to znakomicie. Śmialiśmy się, że chyba wykorzystała wszystkie naczynia, które były na łódce ;)

Przeżyłam kolejny mecz. Tym razem nie było tak źle, bo był stół do pingla:) Pół godziny to trochę mało, ale cieszyłam się niezmiernie, bo tak dawno już nie grałam!

Jest zimny, bezchmurny wieczór, więc wzięłam lornetkę i popatrzyłam na księżyc prawie w pełni. Super, piękne morza. Było nawet widać cienie kraterów na brzegu tarczy.